Socjalizm zawiódł, ponieważ nie potrafił powiedzieć prawdy ekonomicznej; kapitalizm może zawieść, gdyż nie potrafi wyrazić prawdy ekologicznej.– Lester Brown
Oto pewnik: linearne przetwarzanie zasobów w odpady nie może trwać wiecznie na ograniczonej planecie. W jeszcze mniejszym stopniu może trwać wzrost w postępie geometrycznym, zarówno wykorzystania zasobów, pieniądza, jak i populacji.
Taki wzrost jest nie tylko nietrwały; jest także nienaturalny. W ekologii żaden gatunek nie wytwarza odpadów, których nie może wykorzystać inny gatunek – stąd maksyma “odpad to żywność”. Żaden inny gatunek nie produkuje rosnących ilości substancji, które są toksyczne dla innych form życia, substancji takich jak dioksyny, polichlorowane difenyle i odpady radioaktywne. Nasz linearny/wykładniczy wzrost gospodarczy w sposób oczywisty narusza naturalne prawo zwrotu, krążenia zasobów.
Święta ekonomia jest przedłużeniem ekologii i przestrzega wszystkich jej zasad, między innymi prawa zwrotu. Konkretnie oznacza to, że każda substancja wytwarzana na skutek procesów przemysłowych, bądź innej ludzkiej działalności, jest albo zużywana w innej działalności człowieka, albo powraca w końcu do ekosystemu w takiej postaci i tempie, że inne istoty potrafią ją przetworzyć. Tym samym nie ma czegoś takiego, jak odpady przemysłowe. Wszystko wraca do swego źródła. Podobnie jak w pozostałej części przyrody, nasze odpady są czyimś pożywieniem.
Dlaczego nazywam taką ekonomię “świętą”, a nie naturalną, albo ekologiczną. Z uwagi na świętość darów. Przestrzeganie prawa zwrotu jest honorowaniem ducha Daru, gdyż otrzymujemy to, co zostało nam dane i z tego daru sami z kolei dajemy. Dary powinny być przekazywane dalej. Albo zachowujemy je na jakiś czas, a potem oddajemy innym, albo używamy ich, trawimy je, przyswajamy i przekazujemy dalej w zmienionej postaci. Fakt, iż ta odpowiedzialność jest święta, wydaje się oczywisty zarówno z teistycznego, jak i ateistycznego punktu widzenia.
Z perspektywy teistycznej, rozważmy źródło tego świata, który został nam dany. Byłoby śmiertelnym błędem uznać, jak powiedzieli mi pewni ewangelicy, że korzystanie z natury w sposób destruktywny jest w porządku, bo w końcu Bóg nam ją dał. Trwonienie daru, jego marne używanie, dewaluuje ten dar i obraża ofiarodawcę. Gdybyście dali komuś prezent, a on wyrzuciłby go na waszych oczach, moglibyście poczuć się znieważeni i rozczarowani, a już z pewnością przestalibyście obdarowywać taką osobę. Myślę, że nikt, kto naprawdę wierzy w Boga, nie ośmieliłby się traktować jego dzieła w ten sposób, tylko chciałby możliwie najpiękniej wykorzystać życie, ziemię i wszystko, co się na niej znajduje. To oznacza, że uznajemy ją za boski dar, którym jest. Z wdzięczności używamy jej dobrze i sami coś dajemy. To teistyczny powód, dla którego uważam gospodarkę bezodpadową za świętą.
Z perspektywy ateistycznej taka gospodarka jest ekonomicznym wyrazem wzajemnego powiązania wszystkich istot. Ucieleśnia prawdę, która głosi, że to, co czynię innym, czynię także i sobie. Do pewnego stopnia uświadamiamy sobie jedność, chcemy przekazywać nasze dary dalej, nie wyrządzać krzywdy i kochać innych tak, jak kochamy samych siebie.
Na bardzo praktycznym poziomie ta wizja świętej ekonomii wymaga eliminacji czegoś, co ekonomiści nazywają “efektami zewnętrznymi”. Uzewnętrznione koszty to takie koszty produkcji, które ponosi ktoś inny. Jedną z przyczyn tego, że kalifornijskie warzywa są w Pensylwanii tańsze od miejscowych, jest fakt, że cena nie odzwierciedla ich pełnego kosztu.
Ponieważ producenci nie muszą ponosić obecnych i przyszłych kosztów uszczuplania warstw wodonośnych, zatrucia pestycydami, zasolenia gleby oraz innych skutków ich metod upraw, te koszty nie wchodzą w skład ceny główki sałaty. Co więcej, przewóz tych płodów rolnych przez cały kontynent też jest w wysokim stopniu subsydiowany. Cena baku paliwa nie uwzględnia kosztu zanieczyszczeń, które on wytworzy, ani kosztu wojen toczonych w celu umożliwienia jego wydobycia, ani kosztu wycieków ropy. Koszty transportu nie odzwierciedlają nakładów ponoszonych na budowę i utrzymanie dróg. Gdyby cena zawierała wszystkie te koszty, główka kalifornijskiej sałaty byłaby w Pensylwanii niewspółmiernie droga. Z miejsc położonych daleko kupowalibyśmy tylko bardzo szczególne rzeczy.
Wiele dzisiejszych branż może działać tylko dlatego, że ich koszty są eksternalizowane. Na przykład ustawowe ograniczenia odpowiedzialności za wycieki ropy i stopienie rdzeni reaktorów nuklearnych sprawiają, że przybrzeżne wiercenia oraz elektrownie atomowe przynoszą zysk swoim operatorom, pomimo iż ich ogólny wpływ na społeczeństwo jest negatywny. Nawet jeżeli BP zbankrutuje, nie ma sposobu na to, aby firma zechciała lub mogła zapłacić pełne koszty wycieku w Zatoce Meksykańskiej. Te koszty poniesie społeczeństwo, co w praktyce oznacza transfer majątku z domeny publicznej do portfeli inwestorów BP. Każda branża mogąca przynieść katastrofalne straty, dokonuje zasadniczo transferu bogactwa społecznego w ręce prywatne, od wielu do nielicznych. Te branże działają z darmowym ubezpieczeniem. One osiągają zyski, my ponosimy ryzyko. Tak samo jest w branży finansowej, gdzie najwięksi operatorzy mogą podejmować ogromnie ryzykowne przedsięwzięcia, wiedząc, że zostaną wyciągnięci z tarapatów, jeżeli ich działania się nie powiodą. Eksternalizacja kosztów prowadzi do rozwiązań ekonomicznych, które właściwie są nieekonomiczne, jak choćby głębokomorskie wiercenia, czy energetyka jądrowa.
Eliminacja efektów zewnętrznych jest blokadą odwiecznego biznesplanu, który głosi: “Ja zatrzymuję dochód, a kto inny ponosi koszty”. Ja użyźniam swoje pole nawozem azotowym, a poławiacze krewetek w dolnym brzegu rzeki ponoszą koszty eutrofizacji. Ja spalam węgiel, żeby wytworzyć elektryczność, a społeczeństwo ponosi koszty medyczne wynikające z emisji rtęci, oraz ekologiczne, wywołane przez kwaśny deszcz. Wszystkie te strategie są wariacjami na temat, który już opisałem – monetyzacji dobra wspólnego. Zdolność ziemi do wchłaniania różnych rodzajów zanieczyszczeń jest formą własności wspólnej, podobnie jak żyzność gleby, czy zasoby mórz i warstw wodonośnych. Zbiorowy czas wolny społeczeństwa też można uznać za dobro wspólne, ulegające uszczupleniu, kiedy truciciele pozostawiają innym uprzątnięcie bałaganu, który narobili.
Zasada “Ja zatrzymuję dochód, a kto inny ponosi koszty” odzwierciedla nastawienie odrębnej jaźni, w którym twoje dobre samopoczucie nie ma żadnego związku z moim. Jakie to ma znaczenie co przydarza się tobie? Jeżeli jesteś biedny, albo chory, albo siedzisz w więzieniu, to co mnie to obchodzi, o ile potrafię dostatecznie dobrze odizolować się od społecznej i środowiskowej toksyczności zewnętrznego świata? Co mi to szkodzi, że Zatoka Meksykańska umiera w wyniku wycieku ropy? Zamieszkam po prostu gdzie indziej. Co z tego, że na Oceanie Spokojnym utrzymuje się wir plastiku o średnicy tysiąca mil? Z perspektywy rozdzielenia to nieistotne – w końcu potrafimy odgrodzić się od skutków naszych działań. Czerpanie zysków poprzez eksternalizację kosztów jest nieodłączną częścią tego punktu widzenia. Jednak z perspektywy połączonej jaźni, związanej z innymi ludźmi i z ziemią, twoje dobro jest nieodłączne od mojego, bo ty i ja nie jesteśmy zasadniczo rozdzieleni. Internalizacja kosztów jest po prostu ekonomicznym ucieleśnieniem zasady współistnienia: “To, co czynię innym, czynię samemu sobie”.
Internalizacja kosztów odzwierciedla też poglądy kultury daru. W kręgu daru twoje powodzenie jest moim powodzeniem, a twoja strata moją stratą, gdyż będziesz mieć odpowiednio więcej lub mniej do ofiarowania. Z tego punktu widzenia wydaje się całkiem rozsądne, że szkody wyrządzane społeczeństwu lub przyrodzie powinny być ujmowane w zestawieniu bilansowym. Jeżeli jestem zależny od darów, które mi dajesz, to wzbogacając się poprzez doprowadzanie do ubóstwa ciebie, postępuję nielogicznie. W takim świecie najlepszą decyzją biznesową jest taka, która wzbogaca wszystkich – społeczeństwo i planetę. Święta ekonomia musi ucieleśniać tę zasadę i łączyć zysk z dobrem wspólnym.
Pojmując tę regułę, niektórzy wizjonerscy biznesmeni próbowali realizować ją dobrowolnie, poprzez koncepcje takie jak “potrójna linia przewodnia” i “pełna księgowość kosztów”. Chodziło o to, że dana firma będzie dążyć nie tylko do maksymalizacji własnych zysków, ale także łącznych korzyści – dla ludzi, planety i przedsiębiorstwa. Problem polega na tym, że takie firmy muszą konkurować z innymi, które postępują odwrotnie: przenoszą swoje koszty na ludzi i planetę. Potrójna linia przewodnia i pełna księgowość kosztów są przydatne do oceny polityki państwa (gdyż obejmują nie tylko korzyści gospodarcze), ale w odniesieniu do prywatnego biznesu interesy ludzi i planety często są sprzeczne z dobrem firmy. Jeżeli jestem rybakiem, usiłującym łowić w sposób zrównoważony, i konkurującym z przemysłowymi trawlerami, które używają sieci długich na sto mil, moje wyższe koszty sprawiają, że nie mogę z nimi rywalizować. Dlatego konieczne są jakieś środki wymuszające internalizację kosztów oraz połączenie trzech linii przewodnich w jedną, uwzględniającą wszystkie trzy sfery. Nie możemy liczyć na to, że ludzie po prostu “zrozumieją”. Musimy stworzyć system łączący interes własny z dobrem ogółu.
Jednym ze sposobów wprowadzenia zeksternalizowanych kosztów (i zewnętrznych korzyści) do zestawienia bilansowego są systemy cap-and-trade (“ograniczaj i handluj”) oraz inne zbywalne limity emisji. Choć w praktyce takie systemy dają różne wyniki (pułapy dwutlenku siarki odniosły względny sukces, natomiast wprowadzony przez UE system handlu emisjami CO2 okazał się katastrofą), co do zasady pozwalają one uzgadniać wspólnie ile to jest dosyć. “Dosyć” zależy od zdolności planety lub bioregionu do asymilowania danej substancji. W przypadku dwutlenku siarki Europa i Ameryka mogą mieć odrębne pułapy służące kontroli kwaśnego deszczu; Los Angeles może mieć własny pułap ozonu lub tlenku azotu, a cała planeta może mieć pojedynczy limit CO2 i chlorofluorowęglowodorów (CFC). Egzekwowanie globalnych pułapów jest obejściem paradoksu Jevonsa, który głosi, że poprawa wydajności niekoniecznie wywołuje zmniejszenie konsumpcji, a może wręcz prowadzić do jej zwiększenia, poprzez obniżkę cen i uwalnianie kapitału służącego dalszemu zwiększaniu produkcji.
Współczesne propozycje systemów cap-and-trade budzą poważne kontrowersje. Ogólnie rzecz biorąc, zgadzam się z ich krytykami. Naprawdę skuteczny program limitowania emisji byłby systemem aukcyjnym, bez żadnych rekompensat, wolnych kwot oraz wyjątków, natomiast z surowymi konsekwencjami dla krajów, które się nie podporządkują. Mimo to pozostają problemy: niestabilność cen, spekulacyjny handel instrumentami pochodnymi oraz korupcja. Szczególnie ważnym problemem jest egzekwowanie, gdyż system cap-and-trade daje ogromną przewagę wytwórcom w tych rejonach, gdzie jest wprowadzany w życie w sposób luźny. Może to owocować większym ogólnym skażeniem, niż przy obecnym reżimie regulacji. Kolejnym problemem jest to, że w systemie cap-and-trade indywidualne ograniczenia pozwalają korzystać z zasobów i limitów komuś innemu, co prowadzi do poczucia osobistej bezsilności.
Wymienione problemy podpowiadają inne podejście: bezpośrednie podatki nakładane na zanieczyszczenia, na przykład węglowy podatek Paula Hawkena. Paliwa kopalne mogłyby być opodatkowane przy imporcie, a płynące z tego dochody zwracano by społeczeństwu. To kolejny sposób wymuszenia internalizacji kosztów, przydatny zwłaszcza tam, gdzie koszty społeczne i środowiskowe są łatwe do policzenia i naprawienia. Podobnie jak w przypadku cap-and-trade, dużym problemem jest egzekwowanie w skali międzynarodowej, gdyż w krajach, które odmówiłyby nałożenia tego podatku, albo pobierały go nieskutecznie, wytwarzanie stałoby się bardziej opłacalne. Takie rozwiązanie mogłoby też wymagać częstych korekt w celu osiągnięcia właściwego pułapu.
Tym z czytelników, którzy wzdrygają się na myśl o kolejnym podatku, powiem, że opisane przeze mnie dwa mechanizmy – systemy cap-and-trade oraz zielone podatki – nie są właściwie nowymi daninami nakładanymi na społeczeństwo. Bez względu na wszystko, ktoś i tak poniesie koszty zniszczenia środowiska. W obecnym systemie tym “kimś” są albo niewinni, przypadkowi ludzie, albo przyszłe pokolenia. Przedstawione propozycje przenoszą po prostu te koszty na tych, którzy je generują i czerpią z tego korzyści.
Bez względu na sposób jej osiągnięcia, internalizacja kosztów zanieczyszczania sprawia, że najlepsza decyzja biznesowa jest zarazem najlepszą decyzją środowiskową. Załóżmy, że jesteś wynalazcą i wpadasz na wspaniały pomysł, pozwalający w jakiejś fabryce ograniczyć zanieczyszczenia o 90 procent bez żadnego ubytku wydajności. Dziś ta fabryka nie ma żadnego bodźca do wdrożenia twojego pomysłu, bo nie płaci kosztów tych zanieczyszczeń. Gdyby jednak te koszty uległy internalizacji, twój wynalazek byłby łakomym kąskiem.
Internalizacja kosztów prowadzi do powstania całkiem nowego zestawu bodźców ekonomicznych. Dobroć naszych serc, która pragnie ograniczenia zanieczyszczeń, nawet jeżeli to się nie opłaca, nie musiałaby już walczyć z presją pieniądza.
Choć zarówno programy cap-and-trade, jak i podatki od zanieczyszczeń mają do odegrania pewną rolę w internalizacji kosztów społecznych i ekologicznych, możemy je także włączać w strukturę samego pieniądza, w celowy pieniądz, który ucieleśnia nasz szacunek dla planety i kształtujące się poczucie roli i celu istnienia ludzkości na ziemi. Pieniądz, który jednoczy internalizację kosztów z naprawą ogromnych krzywd, wynikających z własności (opisanych w Rozdziale 4), i zwraca wspólną własność ludziom, dając zarazem swobodę duchowi przedsiębiorczości. To wprowadzenie w życie zasady z Rozdziału 9 – czynienia pieniądza świętym, poprzez zapewnienie mu pokrycia tym, co stało się święte dla nas. To są dokładnie te same rzeczy, do których ochrony dążą zielone podatki i podobne rozwiązania. Choć szczegóły systemów cap-and-trade, emisji waluty i tak dalej mogą mieć posmak technokratyczny, ich celem, opisanym w następnym rozdziale, jest dostosowanie pieniądza do rzeczy, które uważamy za święte.
Bez względu na to czy dokonamy tego poprzez tradycyjne opodatkowanie, bądź systemy cap-and-trade, czy zintegrujemy to z samym pieniądzem, rozpoczynamy całkowicie odmienną relację z Ziemią. W okresie Wspinaczki, historii wzrostu królestwa człowieka i podboju dzikich obszarów, w czasie dzieciństwa ludzkości, kiedy wyglądało na to, że na świecie jest nieskończenie wiele miejsca na nasz wzrost, nie trzeba było uzgadniać ile można złowić ryb, ile wyciąć drzew, ile wydobyć rudy, ani jaką część zdolności atmosfery do pochłaniania odpadów można wykorzystać. Dziś nasza relacja z pozostałą częścią przyrody ulega zmianie na poziomie podstawowym, bo nie można ignorować ograniczeń środowiska. Łowiska, lasy, czysta woda i czyste powietrze są najwyraźniej na wyczerpaniu. Jesteśmy w stanie zniszczyć ziemię, a w każdym razie wyrządzić jej poważną szkodę.
Ziemia jest bezbronna wobec nas, jak kochająca istota wobec przedmiotu swej miłości. W tym sensie nie wypada już uważać jej wyłącznie za Matkę Ziemię. Dziecko, w swojej nieświadomości, nie musi brać pod uwagę ograniczeń matki. Pomiędzy kochankami jest inaczej. Właśnie dlatego przewiduję przyszłość, w której będziemy utrzymywać lokalne, regionalne i globalne pułapy wykorzystania rozmaitych zasobów. Eksploatacja łowisk, zużycie wód gruntowych, emisje dwutlenku węgla, pozyskiwanie drewna, wyczerpywanie gleb i wiele innych czynników będzie podlegać skrupulatnemu monitorowaniu i utrzymywaniu na zrównoważonym poziomie. Te zasoby – czysta woda, czyste powietrze, minerały, fauna i flora, oraz inne – będą dla nas święte, tak święte, że wątpię, żebyśmy określali je jako “zasoby”, tak jak nie uważamy za zasoby naszych narządów i nie myślimy o pogarszaniu ich stanu.
Prawdę mówiąc, wyczerpujemy nasze narządy z powodów analogicznych do tych, z jakich wyczerpujemy “narządy” ziemi. Można oczekiwać, że osiągnąwszy stan połączonej jaźni, zrozumiemy, iż to, co robimy ziemi, robimy samym sobie. Te porównania sięgają głęboko, więc przez wzgląd na zwięzłość, ograniczę się do zaledwie jednego – paraleli pomiędzy wyczerpywaniem paliw kopalnych ziemi, a pogarszaniem stanu nadnerczy poprzez chemiczne i psychologiczne środki pobudzające. W tradycyjnej medycynie chińskiej gruczoły nadnerczy są uważane za część systemu nerkowego, uznawanego za rezerwuar pierwotnego qi, siły życiowej, a także za bramę dla ciągłych dostaw nabywanego qi. Kiedy pozostajemy w harmonii z celem naszego życia, te bramy do siły życiowej otwierają się szeroko i zapewniają nam stały dopływ energii. Lecz kiedy tracimy to nastawienie, musimy używać coraz bardziej gwałtownych metod (kawy, technik motywacyjnych, gróźb), aby przepchnąć siłę życiową przez nasze nadnercza. Na podobnej zasadzie coraz bardziej agresywne stają się techniki, których używamy, aby uzyskać dostęp do paliw kopalnych – hydrauliczne rozłupywanie (czyli szczelinowanie), górnictwo odkrywkowe, eksploatacja piasków bitumicznych i tak dalej – a my używamy tych paliw w celach coraz bardziej błahych lub niszczycielskich, które w oczywisty sposób nie są związane z celem istnienia rodzaju ludzkiego na ziemi. Poziom osobisty i planetarny są wzajemnym odzwierciedleniem. Ten związek to coś więcej, niż zwykła analogia: praca, do wykonywania której chcemy się zmusić pijąc kawę i stosując zewnętrzną motywację (czyli pieniądze), jest dokładnie tą samą pracą, która przyczynia się do ograbiania naszej planety. Tak naprawdę nie chcemy robić tego naszym organizmom; tak naprawdę nie chcemy robić tego naszemu światu.
W naszych relacjach z Ziemią, chcemy stać się tymi, którzy dają, a nie tylko biorą. Pamiętając o tym, poruszę jeszcze jeden aspekt prawa zwrotu i kosmicznej jedności dawania oraz brania. Mogłoby się wydawać, że w przyrodzie istnieje rażący wyjątek od prawa zwrotu, coś, czego ekosystemy nie przetwarzają, coś co wiecznie trafia do nas od nowa i wciąż jest marnowane. Tym czymś jest energia. Emanuje ze słońca, jest przechwytywana przez rośliny i przetwarzana wzdłuż łańcucha pokarmowego z jednej formy w drugą, przesuwając się nieodwołalnie ku swemu ostatecznemu przeznaczeniu, którym jest ciepło odpadowe. Wcześniej czy później całe słoneczne promieniowanie elektromagnetyczne o niskiej entropii jest wypromieniowywane z ziemi jako ciepło o wysokiej entropii.
Nie dziwię się, że dawni ludzie czcili słońce, jedyną znaną nam rzecz, która daje, nie oczekując, a nawet nie mogąc przyjąć, niczego w zamian. Słońce to manifest szczodrości. Napędza całe królestwo życia, a także, w postaci paliw kopalnych, energii solarnej, wiatrowej i hydroelektrycznej, może zasilać również technosferę. Zachwycając się tym praktycznie nieograniczonym źródłem darmowej energii, ocieram się o bezdenną, prawie infantylną wdzięczność, jaką musieli odczuwać pradawni czciciele słońca.
Ale jest coś więcej. Duchową tradycję przenika nutka, która głosi, że my też dajemy coś słońcu, prawdę mówiąc, że słońce świeci nadal tylko dzięki naszej wdzięczności. Starożytne rytuały słoneczne nie były tylko podziękowaniem dla słońca – miały sprawić, żeby świeciło ono nadal. Energia solarna jest światłem ziemskiej miłości odbitym ku nam. Także i tutaj działa krąg daru. Nie jesteśmy oddzieleni nawet od słońca i być może dlatego zdarza się nam czuć wewnętrzne słońce, które świeci w nas, opromieniając wszystkich ciepłem i światłem szczodrości.
Tłumaczenie: Roman Palewicz