Z niesłabnącą szczodrością ziemia angielska rozkwita i wzrasta, faluje złocistymi zbożami, jest gęsto usiana warsztatami przemysłowymi z piętnastoma milionami robotników, uważanych za najsilniejszych, najsprawniejszych i najbardziej gotowych do pracy spośród wszystkich, jakich kiedykolwiek miała Ziemia. Ci ludzie są tutaj, wykonana przez nich praca, owoc, który wyhodowali, jest tutaj, dorodny, wybujały, na wyciągnięcie ręki każdego z nas. I oto patrzcie, jakby za sprawą czarów pojawił się jakiś złowrogi dekret, który głosi: “Nie dotykajcie tego, wy robotnicy, majstrowie, próżniacy, żaden z was nie może tego dotknąć, nikt na to nie zasługuje, bo to zaczarowany owoc!”
– Thomas Carlyle, Past and Present (“Przeszłość i Teraźniejszość”)
Powiada się, że pieniądz, a w każdym razie miłość do niego, jest źródłem wszelkiego zła. Ale dlaczego miałoby tak być? W końcu celem pieniądza, na najbardziej podstawowym poziomie, jest po prostu ułatwianie wymiany – innymi słowy łączenie ludzkich darów z ludzkimi potrzebami. Jaka siła, jakie monstrualne wypaczenie zamieniło pieniądze w coś przeciwnego – w czynnik niedostatku?
Bo tak naprawdę żyjemy w świecie zasadniczej obfitości, w świecie, gdzie ogromne ilości pożywienia, energii i materiałów ulegają roztrwonieniu. Połowa świata głoduje, podczas gdy druga połowa marnotrawi tyle, że można by wyżywić tę pierwszą. W Trzecim Świecie i w naszych własnych gettach ludziom brakuje żywności, dachu nad głową oraz innych niezbędnych rzeczy, a nie stać ich, żeby to sobie kupić. W tym samym czasie pompujemy ogromne zasoby w wojny, plastikowe śmieci i niezliczone inne produkty, które nie służą ludzkiemu szczęściu. Najwyraźniej bieda nie wynika z braku zdolności produkcyjnych. Nie jest też skutkiem braku naszej gotowości do pomocy – wielu ludzi bardzo by chciało nakarmić biednych, przywracać naturę do pierwotnego stanu i wykonywać inne sensowne prace, ale nie mogą, bo na tym nie da się zarobić. Pieniądz całkowicie zawodzi w łączeniu darów z potrzebami. Dlaczego?
Przez wiele lat, ulegając powszechnej opinii, myślałem, że odpowiedzią jest chciwość. Dlaczego firmy wykorzystujące pracowników spychają zarobki do absolutnego minimum? Chciwość. Dlaczego ludzie kupują paliwożerne wozy terenowe? Chciwość. Dlaczego dostawcy ryb tropikalnych wysadzają dynamitem rafy koralowe? Dlaczego fabryki pompują toksyczne odpady do rzek? Dlaczego korporacyjni komandosi łupią fundusze emerytalne pracowników? Chciwość, chciwość, chciwość.
W końcu przestała mnie zadowalać ta odpowiedź. Bo z jednej strony opiera się ona na tej samej ideologii rozdzielenia, która leży u podstaw bolączek naszej cywilizacji. To ideologia równie stara, jak rolniczy podział świata na dwa odrębne królestwa – dzikie i udomowione, ludzkie i przyrodnicze, na uprawy i chwasty. Głosi ona, iż w świecie działają dwie przeciwstawne siły, dobro i zło, i że możemy stworzyć lepszy świat, eliminując zło. W świecie jest coś złego i coś złego jest w nas samych. Coś, co musimy wykorzenić, żeby świat był miejscem bezpiecznym dla dobra.
Wojna ze złem przepaja każdą instytucję naszego społeczeństwa. W rolnictwie wyraża się pragnieniem wytępienia wilków, zniszczenia wszystkich chwastów glifosfatem, zabicia wszystkich szkodników. W medycynie jest to wojna z zarazkami, ciągła bitwa z wrogim światem. W religii są to zmagania z grzechem, z własnym ja, z brakiem wiary lub wątpliwościami, albo zewnętrznymi przejawami tych zjawisk – z diabłem, z niewiernymi. To mentalność ulepszania i oczyszczania, samodoskonalenia i podboju, wznoszące się ponad naturę i transcendentne pragnienie poświęcenia samego siebie, żeby być dobrym. A nade wszystko jest to mentalność sprawowania władzy.
Głosi ona, iż po ostatecznym zwycięstwie nad złem znajdziemy się w raju. Gdy wyeliminujemy wszystkich terrorystów, lub stworzymy nieprzebyte dla nich bariery, będziemy bezpieczni. Gdy opracujemy antybiotyk, któremu nic się nie oprze, oraz metody sztucznego regulowania procesów organizmu, będziemy idealnie zdrowi. Kiedy sprawimy, że zbrodnia stanie się niemożliwa, a wszystkim będzie rządzić prawo, uzyskamy doskonałe społeczeństwo. Gdy przezwyciężysz swoje lenistwo, swoje zachcianki i uzależnienia, będziesz mieć idealne życie. A do tego czasu musisz po prostu bardziej się starać.
Zgodnie z tą samą logiką problemem życia gospodarczego jest chciwość, zarówno na zewnątrz nas, w postaci tych wszystkich pazernych ludzi, jak i w nas samych, poprzez nasze tendencje do zachłanności. Lubimy sobie wyobrażać, że my sami nie jesteśmy aż tak bardzo zachłanni – może czasem miewamy takie skłonności, ale nad nimi panujemy. W przeciwieństwie do innych! Niektórzy ludzie nie kontrolują swojej chciwości. Brak im czegoś podstawowego, co mamy ty i ja, jakiegoś minimum przyzwoitości, zwyczajnej dobroci. Są, krótko mówiąc, ŹLI. Jeśli się nie nauczą hamowania swoich chęci, poprzestawania na mniejszym, będziemy musieli zmusić ich do tego.
Najwyraźniej paradygmat chciwości jest powszechny w ocenie innych, jak i nas samych. Nasz słuszny gniew i niechęć do chciwości jest siedliskiem skrywanego lęku, że sami nie jesteśmy lepsi. Najgorliwszymi prześladowcami zła są hipokryci. Uzewnętrznienie wroga daje wyraz poczuciu złości, z którym nie umiemy sobie poradzić. W pewnym sensie to konieczne – skrywanie tego poczucia, bądź kierowanie go do wewnątrz, jest przerażające.
Nadszedł jednak w moim życiu czas, kiedy skończyłem z nienawiścią, z wojną przeciwko sobie, z walką o to, by być dobrym, z udawaniem, że jestem ciut lepszy od kogokolwiek innego. Wierzę, że ludzkość, jako całość, też zbliża się do takiego momentu. W końcu chciwość to fałszywy trop, sama w sobie jest objawem, a nie przyczyną głębszego problemu. Obwinianie chciwości i walka z nią poprzez intensyfikację programu samokontroli jest nasilaniem wojny z własnym ja, która jest tylko innym przejawem wojny z przyrodą oraz innymi ludźmi, leżącej u podstaw obecnego kryzysu cywilizacji.
Chciwość ma sens w kontekście niedostatku. Nasza obowiązująca ideologia zakłada jej istnienie – wbudowuję ją w Historię Własnego Ja. Odrębna jaźń we wszechświecie rządzonym przez wrogie lub obojętne siły jest zawsze na krawędzi własnej śmierci i może czuć się bezpieczna tylko o tyle, o ile potrafi panować nad tymi siłami. Rzuceni w obiektywny wszechświat, zewnętrzny względem nas, musimy konkurować ze sobą o ograniczone zasoby. W oparciu o historię odrębnej jaźni, zarówno biologia, jak i ekonomia wpisały chciwość na listę swych podstawowych aksjomatów. W biologii jest to gen, dążący do maksymalizacji własnych korzyści rozrodczych, a w ekonomii racjonalny wybór, którego celem jest uzyskanie jak największych korzyści finansowych. A co jeśli hipoteza niedostatku jest fałszywa? Jeśli stanowi tylko projekcję naszej ideologii, a nie ostateczną rzeczywistość? Jeżeli tak, to chciwość nie jest wpisana w naszą biologię, a stanowi jedynie objaw postrzegania niedoboru.
Oznaką tego, że chciwość odzwierciedla raczej percepcję niż rzeczywistość niedostatku, jest fakt, że ludzie bogaci są na ogół mniej hojni, niż biedacy. Z moich doświadczeń wynika, że biedni ludzie dość często pożyczają lub ofiarowują innym niewielkie sumy, które jednak, biorąc pod uwagę proporcje, byłyby odpowiednikiem połowy majątku kogoś zamożnego. Tę obserwację potwierdzają rozległe badania. Szeroko zakrojone studium, przeprowadzone w 2002 roku przez Independent Sector, organizację badawczą typu non profit, wykazało, że Amerykanie zarabiający mniej niż 25 000 dolarów rocznie oddawali na cele dobroczynne 4,2 procent swoich dochodów, natomiast ci, którzy zarabiali powyżej 100 tys. dolarów, tylko 2,7 procent. W bliższych nam czasach Paul Piff, psycholog społeczny z Uniwersytetu California–Berkeley, oświadczył, że “ludzie o niższych dochodach byli bardziej hojni, życzliwi, ufni i pomocni dla innych, niż ci zamożniejsi”.i Piff stwierdził to podczas badania, w ramach którego uczestnicy otrzymywali pewna kwotę do rozdzielenia pomiędzy siebie i partnera (który miał nigdy nie poznać ich tożsamości). Szczodrość badanych była odwrotnie proporcjonalna do ich statusu socjoekonomicznego.ii
Choć kuszący jest wniosek, iż chciwi ludzie stają się bogaci, to równie wiarygodna wydaje się konkluzja, że to bogactwo czyni ludzi chciwymi. Dlaczego miało by tak być? W kontekście obfitości chciwość jest głupia, tylko w sytuacji niedostatku jest racjonalna. Bogaci dostrzegają niedostatek tam, gdzie go nie ma. A ponadto bardziej niż inni martwią się o pieniądze. Czy to możliwe, żeby sam pieniądz powodował postrzeganie niedostatku? Czy to możliwe, żeby pieniądze, będące nieomal synonimem bezpieczeństwa, jak na ironię wywoływały coś odwrotnego? Odpowiedź na oba pytania brzmi “tak”. Na poziomie indywidualnym, bogaci ludzie “zainwestowali” znacznie więcej pieniędzy i są mniej skłonni z nich rezygnować. (Rezygnujemy łatwo z tego, czego jest dużo.) Na poziomie systemowym, jak zobaczymy, niedostatek jest także wbudowany w pieniądz, stanowi bezpośredni wynik sposobu jego tworzenia i obiegu.
Hipoteza niedostatku jest jednym z dwóch głównych aksjomatów ekonomii. (Ten drugi zakłada, że ludzie w naturalny sposób dążą do maksymalizacji swojej korzyści własnej.) Oba są fałszywe, albo, mówiąc precyzyjniej, są prawdziwe tylko w wąskiej sferze, takiej, którą my, żaby na dnie studni, mylimy z całą rzeczywistością. Jak to często bywa, to, co bierzemy za obiektywną prawdę, jest w istocie projekcją naszego własnego stanu na “obiektywny” świat. Jesteśmy do tego stopnia zanurzeni w niedostatku, że uważamy go za przyrodzoną cechę rzeczywistości. Lecz tak naprawdę żyjemy w świecie obfitości. Wszechobecny niedostatek, którego doświadczamy, jest sztucznym tworem – efektem naszego systemu pieniężnego, naszej polityki i naszego postrzegania.
Jak zobaczymy, nasz system pieniężny, system własności i ogólny system ekonomiczny odzwierciedlają to samo fundamentalne poczucie własnego ja, które ma wbudowane w siebie postrzeganie niedostatku. To właśnie ten “określony i odrębny byt”, kartezjańska jaźń, bąbelek psychiki porzucony w obojętnym wszechświecie, dążący do tego, by posiadać, kontrolować, przypisywać sobie tyle majątku ile tylko się da, ale skazany na niepowodzenie właśnie poprzez odcięcie się od bogactwa pokrewnego istnienia, musi odczuwać bezustanny niedosyt.
Twierdzenie, że żyjemy w świecie obfitości, prowokuje czasem żywe reakcje, graniczące z wrogością, u tych spośród moich czytelników, którzy wierzą, iż harmonijne współistnienie człowieka z resztą ożywionego świata jest niemożliwe bez drastycznego ograniczenia populacji. Ci ludzie przywołują teorię Hubberta (Peak Oil), wyczerpanie zasobów, globalne ocieplenie, pogorszenie stanu ziem uprawnych oraz nasz ślad ekologiczny, twierdząc iż ziemia nie może przez dłuższy czas utrzymywać cywilizacji przemysłowej przy obecnej liczbie mieszkańców.
Ta książka podaje na te obawy odpowiedź, będącą częścią świętej ekonomii. Co ważniejsze, zajmuje się także kwestiami “jak” – na przykład, jak mamy przejść stąd tam. Na razie przedstawię częściową odpowiedź, powód do nadziei.
To prawda, że działalność człowieka ogromnie przeciąża dziś ziemię. Paliwa kopalne, warstwy wodonośne, gleba, zdolność do wchłaniania zanieczyszczeń oraz ekosystemy utrzymujące zdolność do życia biosfery są wyczerpywane w alarmującym tempie. Wszystko, co w tej sprawie robimy, to za mało, o wiele za mało – to kropla w wiadrze, w zestawieniu z potrzebami.
Z drugiej strony, ogromna część tej działalności jest zupełnie zbędna dla ludzkiego szczęścia, albo wręcz mu szkodzi. Pomyślmy najpierw o przemyśle zbrojeniowym i zasobach pochłanianych przez wojny – około 2 biliony dolarów każdego roku, kolosalne placówki naukowe, życie i energia milionów młodych ludzi, a wszystko to służy wyłącznie potrzebom, które stworzyliśmy sami.
Pomyślmy o branży budowlanej, tutaj, w Stanach Zjednoczonych, z ogromnymi “McRezydencjami” powstałymi w ciągu ostatnich dwudziestu lat, które również nie służą żadnym prawdziwym ludzkim potrzebom. W niektórych krajach budynki tej wielkości dawałyby mieszkanie pięćdziesięciu osobom. W tej chwili przepastne salony są nieużywane, bo ludzie źle się czują w ich nieludzkiej skali i szukają ulgi w małych pokojach oraz kącikach jadalnych. Materiały, energia i utrzymanie takich okropieństw to marnotrawstwo zasobów. Być może jeszcze większym marnotrawstwem jest układ przedmieść, który uniemożliwia korzystanie z publicznego transportu i wymusza nadmierną ilość przejazdów prywatnymi samochodami.
Pomyślmy o przemyśle spożywczym, który generuje ogromne marnotrawstwo na każdym poziomie. Według jednego z rządowych badań, straty na odcinku producent-handel detaliczny wynoszą około 4 procent, na odcinku handel-konsument – 12 procent, a na poziomie konsumenta aż 29 procent.iii Co więcej, ogromne połacie ziemi uprawnej pochłania produkcja na potrzeby biopaliw, a zmechanizowane rolnictwo wyklucza pracochłonne uprawy z zastosowaniem śródplonów oraz inne metody intensywnej produkcji, które bardzo zwiększyłyby wydajność.iv
Takie dane pozwalają myśleć o potencjalnym dostatku nawet w świecie zamieszkanym przez siedem miliardów ludzi, ale z jednym zastrzeżeniem: że ci ludzie będą poświęcać znacznie więcej czasu (w przeliczeniu na osobę) na uprawę żywności, odwrotnie, niż to się działo przez ostatnie dwa wieki. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że organiczne rolnictwo może być dwa do trzech razy bardziej wydajne od konwencjonalnego – w przeliczeniu na hektar, a nie na roboczogodzinę.v Intensywne ogrodnictwo może być jeszcze bardziej produktywne (i pracochłonne). Jeśli lubicie pracę w ogrodzie i uważacie, że większość ludzi może skorzystać na tym, że będą bliżej ziemi, to dla was dobra wiadomość. Przy kilku godzinach pracy tygodniowo, typowy podmiejski ogródek, mierzący jakieś sto metrów kwadratowych, może zaopatrzyć przeciętną rodzinę w większość warzyw. Jeśli podwoimy ten areał, możemy też uzyskać znaczące ilości podstawowych produktów, takich jak ziemniaki, bataty i kabaczki. Czy bezkresny, transkontynentalny system transportu samochodowego, dostarczający kalifornijską sałatę i marchew do pozostałej części kraju, jest naprawdę niezbędny? Czy poprawia życie w jakikolwiek sposób?
Kolejny typ marnotrawstwa wynika z tandetnej budowy i zakładanej niskiej żywotności wielu naszych artykułów przemysłowych. Mamy obecnie niewiele ekonomicznych bodźców (natomiast istnieją czynniki zniechęcające) do produkcji towarów, które wytrzymują długo i dadzą się łatwo naprawić. Absurdalny efekt jest taki, że często taniej jest kupić nowe urządzenie, niż naprawić stare. W praktyce jest to skutek naszego systemu pieniężnego, który zostanie odwrócony w świętej ekonomii.
Na mojej ulicy każda rodzina posiada kosiarkę do trawy, która jest używana może z dziesięć godzin każdego lata. W każdym, dowolnie wybranym momencie, mniej więcej połowa samochodów parkuje na ulicy, nic nie robiąc. Większość rodzin ma własne nożyce do żywopłotów, własne elektronarzędzia i sprzęt do ćwiczeń. Ponieważ te rzeczy są nieużywane przez większość czasu, można je uznać za zbędne. Jakość naszego życia byłaby równie wysoka, gdyby cała ulica posiadała połowę samochodów, jedną dziesiątą kosiarek do trawy i dwa lub trzy steppery. Prawdę mówiąc, byłaby wyższa, bo mielibyśmy okazję do tego, żeby spotykać się i dzielić.vi Nawet przy naszym obecnym, niepotrzebnie wysokim tempie konsumpcji, około 40 procent zdolności produkcyjnych światowego przemysłu pozostaje bezczynnych. Tę wartość można by zwiększyć do 80 procent, lub więcej, bez jakiejkolwiek utraty ludzkiego szczęścia. Jedynym, co byśmy utracili, byłyby zanieczyszczenia i monotonia masowej produkcji fabrycznej. Oczywiście pozbylibyśmy się także ogromnej liczby “miejsc pracy”, ale ponieważ one i tak nie przyczyniają się za bardzo do naszego dobrego samopoczucia, moglibyśmy bez żadnej straty zatrudnić tych ludzi przy kopaniu dziur w ziemi i ich ponownym zasypywaniu. Albo, jeszcze lepiej, moglibyśmy powierzyć im pracochłonne czynności w takich dziedzinach jak permakultura, opieka nad chorymi i starszymi, odtwarzanie ekosystemów oraz wszelkie inne rozpaczliwie potrzebne prace, których nikt dziś nie wykonuje z braku pieniędzy.
Świat bez broni, bez McRezydencji na ciągnących się w nieskończoność przedmieściach, bez gór niepotrzebnych opakowań, bez wielkich, zmechanizowanych monofarm, bez pochłaniających energię hipermarketów, bez elektronicznych billboardów, bez nieskończonych stosów artykułów jednorazowego użytku, bez nadmiernej konsumpcji rzeczy, których nikt tak naprawdę nie potrzebuje, nie jest światem zubożałym. Nie zgadzam się z tymi ekologami, którzy twierdzą, że będziemy zadowalać się mniejszą ilością różnych dóbr. W rzeczywistości będziemy mieć więcej – więcej piękna, poczucia wspólnoty i spełnienia, więcej sztuki, muzyki i przedmiotów materialnych, które będą mniej liczne, ale bardziej przydatne i estetyczne. Tani towar, który wypełnia dziś nasze życie, przy całej swojej obfitości, może jedynie dewaluować życie.
Część procesu uzdrawiania, który reprezentuje świętą ekonomię, polega na zasklepianiu podziału między duchem i materią, stworzonego przez nas samych. W zgodzie ze świętością wszystkich rzeczy, opowiadam się za przyjmowaniem materializmu, nie zaś wystrzeganiem się go. Myślę, że będziemy kochać nasze rzeczy bardziej, a nie mniej. Będziemy wysoko cenić nasz materialny dobytek, okazywać szacunek miejscu, z którego on pochodzi i do którego trafi. Jeśli macie rękawicę baseballową albo wędkę, która jest dla was bezcenna, to chyba wiecie o czym mówię. A może wasz dziadek miał ulubiony zestaw narzędzi stolarskich, które utrzymywał w idealnym stanie przez pięćdziesiąt lat. Właśnie tak okazujemy szacunek naszym rzeczom. Czy potraficie sobie wyobrazić co by było, gdybyśmy taką samą troską i uwagą otaczali wszystko, co wyprodukujemy? Dziś takie podejście jest nieopłacalne. Rzadko się zdarza, żeby ktoś miał finansowy interes w traktowaniu rzeczy jako świętości. Możecie po prostu kupić nową rękawicę, albo wędkę, i po co się cackać z narzędziami, skoro nowe są takie tanie? Taniość naszych rzeczy przyczynia się do ich dewaluacji, rzuca nas do taniego świata, w którym wszystko jest pospolite i przeznaczone na straty.
Pośród tego nadmiaru nawet my, mieszkańcy bogatych krajów żyjemy w ciągłym niepokoju, tęsknimy za “finansowym bezpieczeństwem”, próbując panować nad niedoborem. Dokonujemy wyborów (nawet tych, które nie mają nic wspólnego z pieniędzmi) stosownie do tego, na co możemy sobie “pozwolić”, i powszechnie wiążemy wolność z bogactwem. Jednak goniąc za nim, stwierdzamy, że raj finansowej wolności jest mirażem, cofa się, gdy do niego podchodzimy, a sam ten pościg czyni nas niewolnikami. Wciąż towarzyszy nam niepokój, a niedostatek jest oddalony zaledwie o jedną katastrofę. Tę pogoń nazywamy chciwością. A tak naprawdę jest to reakcja na postrzegany przez nas niedostatek.
Pozwólcie, że przedstawię dowód jeszcze jednego rodzaju (na razie raczej niejednoznaczny, niż rozstrzygający) na sztuczny, bądź iluzoryczny charakter niedostatku, którego doświadczamy. Ekonomia, jak głosi jeden z podręczników, to nauka o ludzkim zachowaniu w warunkach niedostatku. A zatem rozwój dziedziny ekonomii jest poszerzaniem niedostatku, jego wtargnięciem w obszary życia, które niegdyś cechowała obfitość. Zachowanie ekonomiczne, zwłaszcza wymiana pieniądza na towary, rozciąga się dzisiaj na dziedziny, które nigdy wcześniej nie były przedmiotem wymiany pieniężnej. Weźmy, na przykład, kategorię, która odnotowała ogromny wzrost sprzedaży detalicznej w ostatniej dekadzie – butelkowaną wodę. Jeżeli istnieje na świecie rzecz nieomal wszechobecna, to jest nią woda, a jednak dzisiaj stała się ona rzadkością, czymś, za co płacimy.
Innym obszarem wysokiego wzrostu ekonomicznego, jaki dokonał się za mojego życia, jest opieka nad dziećmi. Kiedy byłem młody, dla przyjaciół i sąsiadów nie było niczym nadzwyczajnym, że przez kilka godzin po szkole zajmowali się nawzajem swoimi dziećmi. To pozostałość po wioskowych lub plemiennych czasach, kiedy dzieci biegały sobie swobodnie. Moja była żona Patsy opowiada poruszająco o swym dzieciństwie na tajwańskiej wsi, gdzie dzieci mogły pojawić się w porze obiadu w domu dowolnego sąsiada, aby otrzymać miseczkę ryżu (i robiły to). Społeczność zajmowała się dziećmi. Innymi słowy, opieka nad dziećmi zaliczała się do kategorii obfitości. Otwarcie ośrodka popołudniowej opieki byłoby tam czymś niemożliwym.
Żeby coś stało się przedmiotem handlu, musi być najpierw rzadkością. W miarę jak rośnie gospodarka, coraz więcej i więcej ludzkich działań wkracza w sferę pieniądza, w sferę towarów i usług. Zazwyczaj wiążemy wzrost gospodarczy ze zwiększeniem bogactwa, ale możemy również postrzegać go jako zubożenie, wzrost niedostatku. Za rzeczy, których darmowość wydawała nam się kiedyś oczywista, musimy dzisiaj płacić. Płacimy za pomocą czego? Oczywiście za pomocą pieniędzy – tych samych, które zdobywamy pośród trudu i wyrzeczeń. Jeśli coś jest rzadkie, to z pewnością pieniądze. Większość ludzi, których znam, żyje w ustawicznym, niewielkim (a czasem wielkim) niepokoju, że nie będą ich mieli wystarczająco dużo. A jak potwierdza niepokój bogatych, żadna ilość pieniędzy nie jest “wystarczająca”.
Patrząc z tej perspektywy, musimy ostrożnie podchodzić do naszego oburzenia faktami typu “Ponad dwa miliardy ludzi żyje za mniej niż dwa dolary dziennie”. Niski dochód gotówkowy może oznaczać, że czyjeś potrzeby są zaspokajane poza gospodarką pieniężną, na przykład poprzez tradycyjne sieci wzajemności i darów. W takich przypadkach “rozwój” zwiększa dochody przenosząc niemonetarną działalność gospodarczą do sfery towarów i usług, czego efektem jest mentalność niedostatku, rywalizacja i niepokój, tak dobrze nam znane na zachodzie, a przecież całkowicie obce żyjącym bez pieniędzy łowcom-zbieraczom albo rolnikom produkującym na potrzeby własne.
Następne rozdziały wyjaśniają mechanizmy i znaczenie wielowiekowego przeliczania życia i świata na pieniądze, postępującego utowarowienia wszystkiego. Kiedy wszystko podlega pieniądzowi, wtedy niedostatek pieniędzy sprawia, że wszystkiego jest za mało, łącznie z podstawami ludzkiego życia i szczęściem. Takie właśnie jest życie niewolnika – człowieka, którego działania są wymuszane zagrożeniem dla przetrwania.
Być może główną oznaką naszego niewolnictwa jest monetyzacja czasu. To zjawisko, którego korzenie tkwią głębiej, niż tylko w naszym systemie pieniężnym, gdyż do jego powstania konieczna jest wcześniejsza kwantyfikacja czasu. Zwierzę lub dziecko ma nieograniczoną ilość czasu. To samo dotyczyło, jak się wydaje, ludzi z epoki kamienia, którzy na ogół mieli luźne pojęcie czasu i rzadko się śpieszyli. Prymitywne języki często nie odmieniają czasowników przez czasy, a czasami zdarza się, że brakuje w nich określeń takich jak “wczoraj” lub “jutro”. Względna nonszalancja, z jaką pierwotni ludzie odnosili się do czasu, jest do dziś wyczuwalna w wiejskich, bardziej tradycyjnych częściach świata. Życie płynie szybciej w wielkich miastach, gdzie zawsze się śpieszymy, bo czasu jest mało. Jednak w przeszłości zawsze uważaliśmy, że mamy mnóstwo czasu.
Im bardziej zmonetyzowane jest społeczeństwo, tym bardziej niepokoją się i śpieszą jego obywatele. W tych częściach świata, które nadal są niejako poza gospodarką pieniężną, gdzie nadal istnieje uprawa roli na potrzeby własne, gdzie sąsiedzi pomagają sobie nawzajem, tempo życia jest wolniejsze, mniej pośpieszne. Na wiejskich obszarach Meksyku wszystko jest robione mañana. Wieśniaczka z nepalskiej krainy Ladakh, udzielając wywiadu Helenie Norberg-Hodge, do filmu Ancient Futures (“Dawne przyszłości”), podsumowuje to wszystko opisem życia swojej siostry, która mieszka w mieście: “Ona ma maszynkę do gotowania ryżu, samochód, telefon – najróżniejsze urządzenia oszczędzające czas. Ale kiedy ją odwiedzam, jest zawsze taka zajęta, że ledwie udaje nam się porozmawiać.”
Dla zwierzęcia, dziecka albo łowcy-zbieracza czas jest, zasadniczo rzecz biorąc, nieskończony. Dziś monetyzacja poddała go, podobnie jak całą resztę, niedostatkowi. Czas to życie. Kiedy wydaje nam się, że mamy mało czasu, nasze życie jest krótkie i ubogie.
Jeżeli urodziliście się zanim harmonogramy dorosłych opanowały dzieciństwo i zaczęto pędzić dzieci z jednych zajęć na drugie, to może pamiętacie subiektywną wieczność dzieciństwa, popołudnia, które ciągnęły się w nieskończoność, ponadczasową wolność życia sprzed tyranii kalendarza i zegarów. “Zegary,” pisze John Zerzan, “sprawiają, że życie jest krótkie, a czasu jest mało.” Po skwantyfikowaniu, także i czas można kupować i sprzedawać, a niedostatek cechujący wszystkie związane z pieniędzmi artykuły, dotyczy także czasu. “Czas to pieniądz” głosi powiedzonko. To samo wyraża sformułowanie “nie mam na to czasu”.
Jeżeli sfera materialna jest zasadniczo światem obfitości, to tym większa obfitość cechuje sferę ducha, tworów ludzkiego umysłu – piosenki, opowiadania, filmy, idee oraz wszystko inne, co zaliczmy do kategorii własności intelektualnej. Jako iż w epoce cyfrowej możemy je kopiować i rozpowszechniać praktycznie za darmo, aby utrzymać te dobra w sferze zmonetyzowanej, trzeba je w sztuczny sposób czynić czymś rzadkim. Przemysł i rząd narzucają niedostatek poprzez prawa autorskie, patenty i standardy kopiowania, umożliwiając posiadaczom takiej własności czerpanie korzyści.
A zatem niedostatek jest w większości iluzją, tworem kulturowym. Ponieważ jednak żyjemy, niemal całkowicie, w świecie zbudowanym na kulturze, nasze postrzeganie niedostatku jest całkiem realne – na tyle rzeczywiste, że prawie miliard ludzi jest dziś niedożywionych, a około 5000 dzieci umiera każdego dnia z przyczyn związanych z głodem. Toteż nasze reakcje na ten niedostatek – w postaci niepokoju i chciwości – są całkowicie zrozumiałe. Kiedy czegoś jest dużo, nikt nie waha się tym dzielić. Żyjemy w świecie obfitości, zmienionym przez nasze postrzeganie, przez naszą kulturę, nasze głęboko ukryte, niewidzialne opowieści. Nasze postrzeganie niedostatku jest samosprawdzającą się przepowiednią. Pieniądze pełnią główną rolę w naszej iluzji niedostatku, która sama się urzeczywistnia.
Pieniądz, który zamienił obfitość w niedostatek, jest źródłem chciwości. Jednak nie pieniądz jako taki, tylko ten rodzaj pieniędzy, którego używamy dzisiaj, pieniądz, który ucieleśnia nasze kulturowe poczucie własnego ja, nasze nieuświadomione mity oraz antagonistyczne relacje z przyrodą, kształtowane od tysięcy lat. Dzisiaj to wszystko się zmienia. Zatem, abyśmy mogli wyobrazić sobie w jaki sposób system pieniężny może się zmienić, spójrzmy na to, w jaki sposób pieniądz tak bardzo wpłynął na nasze umysły i sposoby działania.
Tłumaczenie: Roman Palewicz
iv Pewiem pogląd na niewykorzystany potencjał rolnictwa może dać wam lektura fascynującej książki F.H. Kinga z 1911 roku, Farmers of Forty Centuries; Or, Permanent Agriculture in China, Korea, and Japan (“Rolnicy czterdziestu wieków, albo trwałe rolnictwo w Chinach, Korei i Japonii”), która wyjaśnia w jaki sposób te regiony utrzymywały przez tysiąclecia ogromne populacje, wykorzystując maleńkie ilości ziemi uprawnej, bez mechanizacji, pestycydów i sztucznych nawozów. Miast tego tamtejsi rolnicy stosowali wyrafinowany płodozmian, łączenie upraw oraz ekologiczne relacje między roślinami, zwierzętami i ludźmi. Niczego nie marnowali, łącznie z ludzkimi odchodami. Ich rolnictwo było wyjątkowo pracochłonne, aczkolwiek, według Konga, praca zazwyczaj była prowadzona bez pośpiechu. W 1907 roku licząca pięćdziesiąt milionów mieszkańców Japonia była nieomal samowystarczalna, jeżeli chodzi o żywność. W niektórych regionach Chin gospodarstwo o powierzchni 1,2 ha żywiło klan liczący czterdzieści do pięćdziesięciu osób; w 1790 roku w cChinach żyło z grubsza tyle samo ludzi, co dzisiaj w Stanach Zjednoczonych.
v LaSalle i inni, w pracy The Organic Green Revolution (“Organiczna zielona rewolucja”) cytują liczne potwierdzające to badania. Jeżeli wydaje się wam, że jest odwrotnie, weźcie pod uwagę, że wiele badań dowodzących, iż rolnictwo organiczne nie przynosi żadnych korzyści, jest prowadzonych przez ludzi mających niewielkie doświadczenie w tym rodzaju upraw, na gruntach zubożonych przez wiele lat stosowania środków chemicznych. Metody organiczne nie poddają się łatwo kontrolowanym badaniom, ponieważ polegają na długotrwałych relacjach między rolnikiem i ziemią. Dopiero po latach, dekadach, a nawet pokoleniach prawdziwe korzyści z organicznego rolnictwa stają się w pełni oczywiste.
vi Niestety, wielu z nas jest tak mocno zranionych, że wolimy nie współdziałać i dzielić się, tylko cofamy się głębiej w piekło oddzielenia i pielęgnujemy złudzenie niezależności, dopóki całkiem się ono nie rozleci. Ponieważ mamy do czynienia ze zbiegiem różnych kryzysów i dzieje się to z coraz większą liczbą ludzi, pragnienie przywrócenia społeczności będzie rosnąć.